Serial, który w niewielkim czasie zgromadził wokół siebie masę fanów, powrócił na Netflix z nowym sezonem i niestety już teraz możemy zauważyć, że nie zbiera tak dobrych opinii, jak pierwsza część cyklu. Ciężko się dziwić, bo rozczarował nas już długością drugiego sezonu. Liczy on tylko osiem odcinków w porównaniu do osiemnastu składających się na pierwszy.
„Miłość, Śmierć i Roboty” to zbiór krótkich, przeważnie nie dłuższych niż osiemnaście minut odcinków, zupełnie niezależnych od siebie tak, że spokojnie możemy oglądać po jednym dziennie albo zrobić sobie maraton. Jeśli jednak zdecydujemy się na tę drugą opcję, dobrze jest robić sobie mimo wszystko przerwy, bo wiele z nich skłania nas do głębszej refleksji. Tak też jest w przypadku drugiego sezonu. Na pewno urzeka przekazem i wizją każdego z twórców, nie oznacza to jednak, że to wystarczy, żeby zadowolić widza. Zostawia nas on bowiem z pewnego rodzaju niedosytem, ale nie pozytywnym, który czuliśmy po obejrzeniu pierwszej części, tylko z pełnym rozczarowania i poczuciem, że coś poszło nie tak.
Podobną informację podano również w serwisie HaloKielce.
Odcinki są raczej przeciętne, zwłaszcza w porównaniu z poprzednią częścią. Dostaliśmy też zdecydowanie za dużo opowieści w stylu hiperrealistycznym, bo aż cztery z ośmiu z nich są wykonane w ten sposób, przez co odpada jeden z najbardziej fascynujących elementów tego serialu. Różnorodność artystów, ich indywidualny styl i to, jak wpływał on na całą historię, miał ogromne znaczenie, a tu się zwyczajnie nudzi. Do tego problem jest z samym opowiadaniem historii. Oglądając niektóre z odcinków, miałam wrażenie, że ich autorzy starali się zamknąć zbyt wiele w zbyt krótkim czasie. Przez to wydaje nam się, że nie dostajemy pełnej opowieści, a zaledwie jej streszczenie, szybkie, chaotyczne i często przepełnione wszystkim tak, że nie jesteśmy w stanie wczuć się w daną historię.
Czy drugi sezon był lepszy od pierwszego?
Drugi sezon nie jest zły sam w sobie. To, co czyni go przeciętnym, to pierwsza część „Miłości, Śmierci i Robotów”. Tam, poza moralizatorskimi i na siłę skracanymi historiami mieliśmy też okazję się pośmiać. W tej odsłonie autorzy wyraźnie chcieli stworzyć smutną i filozoficzną narrację, która swoją drogą jest jedynym, co daje nam ostatni odcinek, przez co nie udaje mu się absolutnie dogonić oryginału. Momentami sprawia to, że widz, który siadł nad tym sezonem, mając w pamięci wszystko to, co dawał mu poprzednik, zwyczajnie się rozczarowuje. Bo drugi sezon nie daje nam tego, co pierwszy miał aż w nadmiarze, czyli rozrywki. To po prostu podziwianie ładnych obrazów. Ze wszystkich odcinków najbardziej bronią się te, które są krótki i nie starają się wprowadzić nas w głębsze refleksje.
Mimo wszystko myślę, że drugi sezon „Miłości, Śmierci i Robotów” nie odstraszy fanów przed trzecim sezonem, tak samo, jak nie odstraszy mnie. Wciąż miał swoje dobre momenty i warto dać mu szansę, niestety tym razem ostatnią. Netflix ma rok, żeby naprawić swoje błędy i mam nadzieję, że mu się to uda, bo oglądanie po raz drugi kilku nudnych i średnio wciągających bajek z morałem nie jest tym, czego chcemy po pierwszym sezonie.